piątek, 9 grudnia 2011

Ona - 2





Listopad był dosyć mroźny, szczególnie jak na Jugosławię. Rozpoczął się sezon na ciepłe, wełniane rękawiczki, a nawet na szaliki i nauszniki. Co bogatsi, wyjeżdżali na ten okres do Macedonii, na południe kraju, aby nie musieć znosić straszliwego, zerowo stopniowego mrozu. Dosyć komfortową sytuację mieli też mieszkańcy Bośni i Chorwacji. Jednak Belgrad był okryty cienką warstwą śniegu i był toczony mroźną aurą.


W tym całym nastroju, nagle w jednej z serbskich burs, w pokoju numer 18 Gordon obudził się, biorąc przy tym tak wielki haust powietrza, że można było się spodziewać, iż rozsadzi ono jego płuca. Spojrzał na tarczę zegara, znajdującego się tuż naprzeciw jego łóżka. Był spóźniony. Szybko wyskoczył z łóżka. Zdjął z siebie piżamę i począł się szybko ubierać. Bielizna, skarpety… Gdzieś na podłodze walały się spodnie, mógł je jeszcze założyć. Wyjął spod łóżka ze schowku własnej roboty swoją jedyną koszulę. Rozłożył ją i szybko rozpiął guziki, aby następnie nałożyć ją na siebie i powrotem zapiąć. W skromnym przedsionku odnalazł buty, może nie pierwszej czystości (ogólnie – żadnej czystości. Były po prostu brudne.), no ale jednak zawsze przypominały coś bardziej eleganckiego. Gdy już wkładał koszulę w spodnie, gdy już zawiązywał ostatniego buta, nagle przeszyła go nowa fala niepokoju… Wróć. Fala najczystszego strachu. Klucze. Gdzie są klucze? Cholera… Czasem myślał sobie, że klucze stały się tak ważnym wynalazkiem, aby tylko móc w najmniej spodziewanym momencie zniknąć i zdenerwować właściciela. Zdawał sobie sprawę, że nie jedna osoba byłaby skłonna przyznać mu rację. Przewalił pościel na drugą stronę. Następnie podniósł niemal w całości łóżko. Upuścił je, i znów przewrócił pościel. Są! Tylko… Gdzie były za pierwszym razem? Nieważne.
Wybiegł z pokoju, zamknął drzwi, przebiegł korytarzem i zbiegł szybko po schodach. Następnie przebiegł przez skromny park akademicki i uderzył z impetem w drzwi wydziału. Czuł się jak taran, który mógł zniszczyć wszystko na swojej drodze, cokolwiek to nie było. Pamiętał jednak, że nawet taran może ulec zniszczeniu, nawet jeśli udałoby mu się skruszyć najtwardszą skałę. Szybko na salę wykładową. Pierwsze piętro, drugie, trzecie… W końcu przebiegł korytarzem, skręcił w prawo i uderzył w drzwi wykładowe. Piętnaście minut spóźnienia. Czy on śnił? Nie, chyba nigdy nie śniły mu się wcześniej podobne koszmary. Przed drzwiami szybko wygładził koszulę oraz włosy i wszedł do środka.
- Przepraszam, czy mogę jeszcze przystąpić do egzaminu? – spytał ściszonym, pokornym głosem szczeniaka, który oczekiwał na karę za wylanie się na dywan.
- Panie Jovanović, czy Pan zdaje sobie sprawę z tego, którą mamy godzinę? – spytał się wykładowca, przysadzisty mężczyzna w ciemnym garniturze, fioletowym krawacie, oraz włosami przylizanymi tak, że potyliczne owłosienie sprytnie ukrywało brak zarostu w innych częściach głowy. Patrzył na niego z katedry, wysoko na scenie.
Jovanović nie miał pojęcia, czy odpowiedzieć na pytanie, czy też nie. Przypomniał sobie tylko godzinę na tarczy zegara i obliczył, że cała akcja od przebudzenia, aż do dotarcia do auli musiała mu zająć nie mniej, niż piętnaście minut i nie więcej, niż dwadzieścia.
- 10.46? – zapytał jeszcze bardziej ściszonym głosem. Na jego nieszczęście, akustyka w pomieszczeniu była wyśmienita, więc każdy mógł usłyszeć wyraźnie każdą z nut rozpaczy, które wydobywało jego gardło.
- 10.48. – Odparł profesor. – Raczy pan powiedzieć, co takiego się stało, iż nie mógł Pan dotrzeć na czas, czyli jak wszystkim wiadomo na godzinę wpół do jedenastej rano?
Gordon zamilkł. Patrzył się tylko na podłogę. Od paru tygodni krążyła w całym Belgradzie pogłoska, że zachodnie kraje budują podkopy pod blok wschodni. Nie wiedział ile w tym prawdy, ani nie rozumiał, czemu mieliby to robić ale marzył, aby jeden z tych podkopów się zawalił i zniszczył całą szkołę. Jednak nie był zabójcą, i w jego mniemaniu z wypadku wszyscy wyszliby cało, nawet profesor egzaminator, tylko on by zginął. Wszystko, aby przerwać tę niezręczną ciszę. Ale ona trwała, i trwała. Tak, jakby ktoś przecinał każdą sekundę czasu zimnym, lodowatym ostrzem i z każdego zadanego cięcia wydobyła się nowa plama krwi, powstała dosłownie w mgnieniu oka.
- Masz chociaż pióro? – zapytał się profesor, przerywając tą zabójczą ciszę.
Nagle jego serce stanęło w gardle. Twarz pobladła, a oczy się przekrwiły. Pióro… Za szybko się zbierał, zbyt wielką uwagę zwrócił na klucze. Nie wziął najważniejszego przedmiotu – pióra. To tak, jakby ktoś szykował się przez całe życie do wielkiej bitwy i w ogólnym rozrachunku zapomniał miecza i tarczy. Nie mógł pisać ołówkiem. Nie dość, że nie było to zgodne ze statutem, to tak po prostu nie wypadało. Wiedział, że nie egzaminator, w każdym razie nie ten egzaminator mógłby dla psoty zetrzeć wszystko, co by napisał i wystawić dwóję z wykrzyknikiem, jednak był estetą. Nie mógł sobie pozwolić na pisanie tak ważnej pracy ołówkiem. A pióra się nie pożycza.
- W takim razie żegnam, proszę Pana. – odrzekł smutno profesor.
Jovanović odwrócił się na pięcie wyszedł za drzwi, zamknął je po cichu i poczuł, jak łzy stają mu w oczach. „W takim razie żegnam, proszę Pana.”. Te słowa brzmiały tak, jakby ktoś wbił mu wielokroć nóż w serce tak, jakby chciał je nim wyrwać ale dla czystej zabawy sprawia ofierze dodatkowe cierpienie. Czuł się podle. Wiedział, że mógł przystąpić do egzaminów poprawkowych ale jaki był w tym sens? Nie był co prawda złym studentem, ale też nie był wystarczająco dobry, aby pisać wszystko dwukrotnie trudniejsze. Już wiedział, że oblał. Cztery lata nauki pies lał. Równie dobrze mógł wejść na most, przywiązać sobie kamień wokół szyi i wskoczyć do Dunaju. Odnaleźliby go pewnie dopiero gdzieś przy Krymie, na Morzu Czarnym, a po tak długim czasie i tak nie zostałby rozpoznany nadgryziony przez ryby i narażony na destruktywne działanie pogody. Z resztę – kto na Ukrainie przejmowałby się jednym Serbem?
Myśl samobójcza jak szybko mignęła mu przed oczyma, tak i szybko wygasła. To nie było dla niego. Wiedział, że będzie ciężko. Rodzice nie żyją, a bez ważnej legitymacji nie będzie mógł przebywać na terenie akademiku. Ale zawsze mógł zacząć pracować. Do tej pory, kiedy jeszcze studiował, pieniądze przesyłał mu wujek Slobodan z Sarajewa. Wiedział jednak, że ultimatum utrzymania są wyniki w nauce. Bez wyników, nie ma pieniędzy. Zanim wyśle comiesięczny list do wuja informujący o przerwaniu studiów, musiał szybko znaleźć jakąś posadę. Tylko jaką? Przez 4 lata kształcił się na romanistę. Miał ukończony licencjat romanistyki z trójczyną na świadectwie, jednak jeśli chce pracować gdzieś, gdzie mógłby wykazać się większą ambicją, a i przy okazji otrzymać więcej gotówki musiał mieć tytuł magistra. Załóżmy jednak, że licencjat wystarcza. Co by tłumaczył? Oryginały wierszy rzymskich? Powieści Juliusza Verne’a? Możliwości było sporo, ale nie wiedział, czy jedna była drugiej równa.
Mógł też poszukać jakiejś pracy nie związanej z humanizmem. Kto wie, może gdzieś za całkiem niezłą stawkę zatrudnią go jako chłopak od zmywania? I może jeśli mu się poszczęści, będzie nawet dostawać jeden darmowy posiłek w ciągu dnia? Mógłby też zostać ogrodnikiem, w końcu jaka to filozofia? Tu przyciąć, tu wyrwać chwasty, tam wypielić. Proste, może trochę ciężkie, ale ponoć się opłaca. Mógł też wyjechać na południe i zatrudnić się na jakiejś plantacji, gdzie całe dnie zbierałby owoce i cieszył się ich zapachem.
Te myśli rozchmurzyły trochę Jovanovića. Zdawał sobie sprawę, że dobrze by było, gdyby perspektywa przyszłości była choć w połowie różowa, ale zawsze pozostawały marzenia. Zszedł w dół, na parter uniwersytetu i nacisnął klamkę drzwi głównych. Szybko sobie zdał sprawę, że nie zapomniał jedynie pióra. Przez szparę w drzwiach przedostało się zimne powietrze, które przecisnęło się jakoś przez cienką warstwę koszuli Gordona i wywołało u niego gęsią skórkę. Niedobrze. Jednak postanowił wrócić do swojego pokoju tak, jak tu przybył. Popchnął drzwi i ruszył jak torpeda w stronę akademika. Podczas biegu nie czuł chłodu. Czuł tylko, jak powietrze odbija się od jego ciała, co sprawiało że czuł się, jak gdyby przebijał się przez coraz to nowsze warstwy potężnego muru. Gdy dotarł do pomieszczenia akademiku odetchnął z ulgą. Powitał się ciepło z panią portier, która czytała w skupieniu gazetę („Już ja im zreformuję to państwo” – mawiała nieraz – „wszyscy narzekają, że jest źle, ale jakby zobaczyli że do władzy dochodzą tacy ludzie jak ja, to ze strachu nie mogliby wymówić słowa. Możesz docenić tak naprawdę tylko to, co straciłeś, rzadko ludzie zwracają uwagę na to, co już mają.”). Ruszył w górę do swojego pokoju. Jego współlokatora jak zwykle nie było. Nie przejmował się tym zbytnio. Miał skłonności nierzadko nawet do całotygodniowych wypadów. Często wyjeżdżał gdzieś ze swoimi kumplami do Hercegowiny, aby się zabawić. Gordon mógł tylko na to westchnąć. Wszedł do środka. Pomyślał o swoich marzeniach, które pojawiły się tak szybko w miejscu starych, tak brutalnie zburzonych. Pomyślał sobie „skoro mam nic nie robić to mogę chociaż zacząć zarabiać”. Wziął notatnik oraz ołówek, którego jeszcze niedawno tak się wstydził i wsadził je do kieszeni kurtki, którą zaraz potem na siebie nałożył. Nie minęło dziesięć minut, a już był w samym sercu Belgradu szukając okazji i chodząc od sklepu do sklepu i pytając, czy nie jest czasem potrzebna pomoc. W mięsnym powiedziano mu, że potrzebna jest pomoc przy ubijaniu i transporcie świń ze wsi pod Belgradem. Ta opcja nie wchodziła w grę. Po pierwsze – Gordon wstydził się krwi, po drugie – szukał czegoś, gdzie miałby bezpośrednie połączenie. Nie uśmiechało mu się codzienne jeżdżenie w to i z powrotem przez całą stolicę. W rybnym za to, co prawda praca nie byłaby zbyt trudna, jednak przed Jovanovićem zgłosił się już pewien młodzieniec, który już zajął posadę. Chodziło o segregację i badanie świeżości ryb. W warzywnym sytuacja się powtórzyła, natomiast w rozmaitych sklepach odzieżowych informowano go, że potrzebują albo kobiet, albo ludzi z doświadczeniem w zawodzie. Nie chciano też pomocy w żadnej z kuchni. I tak minął cały dzień.
Pod wieczór Gordon pomyślał sobie, że dobrze by było napić się piwa. W końcu należało mu się to. Każdy student zasługuje na butelkę napoju chmielowego, szczególnie jeśli właśnie dowiedział się, że nie jest już studentem. Wyszedł z siatką zapełnioną pięcioma butelkami, jedną trzymał w ręku. Razem sześć. Nawet jeśli dzisiaj wszystkiego nie wypije, to będzie miał przynajmniej zapasy na jutro. Postanowił napić się nad Dunajem. O tak, Dunaj. To jedyne, co przychodziło mu teraz do głowy. Usiadł więc na jego brzegu, otworzył zębami butelkę trzymaną w ręku i zaczął pić. Ponoć otwieranie kapsla zębami jest nieodpowiednie, z resztą się nie dziwił. Ale jakoś teraz niespecjalnie się tym przejmował. Prawie naraz wypił połowę butelki. Zakręciło mu się lekko w głowie. Był wrażliwy na alkohol, rzadko popijał. Zazwyczaj tylko wtedy, kiedy organizowane były jakieś większe imprezy, czy też spotkania towarzyskie, ale nawet wtedy nie pił przesadnie dużych ilości trunków.
„A może przystąpić do tej poprawki?”, pomyślał. „Może nie będzie tak źle? Owszem, pewnie będzie trudno jak diabli, ale jeśli tylko się nauczę, to może uda mi się zaliczyć…”. Pierwszy raz coś takiego przeszło mu przez głowę. Pomysł zgasł szybko.
Zobaczył na znajdującym się nieopodal moście ciemną sylwetkę. Ktoś siedział na krawędzi. Wyglądało to tak, jakby tak osoba siedziała po prostu na murku szkolnym i czekała, aż dzwonek zawoła ją z powrotem na lekcje.
„A jeśli ten ktoś chce popełnić samobójstwo?”, przeszła mu przez umysł myśl mroczna tak, że aż w pewnym momencie zrobiło mu się wstyd, że sam począł rozważać tę opcję. Jednak jedno było wiadome. Tam ktoś siedzi, i nawet jeśli nie jest to samobójca, tylko ktoś rządny przygód, to warto mu zwrócić uwagę. Udał się truchtem na most. Przeszedł zręcznie przez barierki i zszedł na niższy poziom, gdzie widział postać. Nadal tam siedziała. Ona. Dziewczynka. Góra dziesięć lat, może nawet siedem-osiem. Siedziała tam i czesała sobie włosy plastikową szczotką, jak gdyby nigdy nic. Śpiewała przy tym coś pod nosem. Ciemne włosy przykrywały jej twarz.
- Halo? Dziewczynko? – powiedział dosyć głośno i wyraźnie, jednak z dozą niepewności w głosie. Czy rzeczywiście powinien to robić? – Nie powinnaś się tutaj znajdować. – ciągnął. – Jest tutaj niebezpiecznie, powinniśmy wrócić na górę. Nie powinnaś być teraz w domu?
Mrugnął. Nagle w miejsce dziewczynki pojawił się ktoś znajomy. Siedział tam z pętlą na szyi zawiązaną cienkim sznurem, który na drugim końcu kończył się ogromnym kamieniem. Leżał tuż obok niego, tak jak jakiegoś typu kot, który nigdy nie opuszcza swojego właściciela, mimo że darzy go szczerą nienawiścią. Śpiewał dokładnie tą samą piosenkę co dziewczynka, która przed chwilą siedziała dokładnie w tym samym miejscu. To siedział on. On sam.
Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nie wiedział, czy to on ma taki talent, że upija się już po połowie butelki piwa, czy to rzeczywiście się dzieje. Jego wątpliwości zostały w jednej chwili rozwiane. Drugi On chwycił go za koszulę i martwym, zaśmierdłym rybami i krwią głosem wycedził przez zęby.

Chodź, a pokażę, czego się bać,
Chodź, a pokażę na co mnie stać,
Chodź, a pokażę Ci, że Twoje sny
Potrafią także z człowieka drwić.

Gordon zamknął ze strachu oczy. Czuł, jak przy każdej sylabie jest opluwany grubą warstwą śliny i czuł też, jak przy każdej jej kropli, pojawiała się na jego czole nowa struga potu. Wciąż przez zamknięte oczy wykrztusił z siebie:
- Czym jesteś?
Myślał, że te dwa słowa, były najtrudniej wypowiedzianymi słowami w jego życiu. Nic więcej nie udało mu się rzec. Gardło było jakby zablokowane. Wstrzymał oddech.

Tym, czego się najbardziej obawiasz.

Nie wytrzymał. Musiał to zrobić. Z wielkim wysiłkiem, ale udało mu się otworzyć oczy. Znów widział dziewczynkę, tym razem cały jej wyraz twarzy. Mina ułożona w lekki grymas, jednak całokształt wyglądał podobnie. Ogółem przypominała lalkę z ciemnymi falującymi włosami. Tak samo, jak wyglądała słodko, tak samo słodkim głosikiem odparła:

Śmiercią.

I pociągnęła za sobą Jovanovića. Polecieli w dół, w stronę Dunaju. Czuł, jak wokół jego szyi zaciska się pętla stworzona z cienkiej liny. Patrzył prosto w twarz dziewczynki, tej laleczki. Kamień ciągnął go do dołu. Nie poczuł wody. Sznur przeszył tchawicę i w powietrzu obok niego przeleciał wodospad krwi.

W czterdzieści lat później, przy jednym z portów krymskich odkryto ciało samobójcy. Nie miało zupełnie oczu oraz palców, przy czym stwierdzono, że zostały one zjedzone przez stworzenia morskie. Wokół szyi, z której niewiele już zostało widać było owinięty pętlą przemoczony krwią i wodą morską sznur przerwany w okolicach metra od ciała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz