wtorek, 13 grudnia 2011

Ona - 3


 Sytuacja musiała ulec zmianie. Zachodnia ściana poinformowała podziemie, że w razie wybuchu rewolucji otworzą ogień od strony Austrii, bądź też użyczą zwykłą pomoc pod względem finansowym. Obie opcje i tak mówią jednogłośnie. Wygrają powstanie. Prędzej, czy później, z pomocą Zachodu im się uda.

Rossa osobiście wolała drugą opcję. Bała się, że konflikt, który rozpocznie się w na ulicach Pesztu i Budy przemieni się w kolejną wojnę światową, w której ucierpiałaby najbardziej ponownie Europa Środkowa i Wschodnia. Już miała tego dość. Wolała o wiele bardziej, gdy panował względny spokój, niż gdy nie było żadnego. Ale József nalegał. Nie wiedziała czemu, ale kiedy mówił jej, żeby chwycić za broń, wierzyła w jego słowa. Zastanowiła się. Tak, na pewno nie myślał trzeźwo, nie teraz. Na początku jego koledzy zaczęli go nakręcać, a później ci Polacy z Debreczyna… Byli iskrą zapalną jego ekscytacji konspiracją. On, głupi za to ją „nawrócił”. Czemu dała się wrobić?
- W radiu Wolna Europa co rusz opowiadają o wszczęciu akcji niepodległościowych – mówił ten idiota, Stanisław. – jeśli zaczną się one tutaj, w sercu Europy, jest duża szansa, że rozszerzą się na resztę, i że się uda.
- Nie sądzi pan, że przez to ludność węgierska tylko ucierpi?
- Proszę pani – odparł ze stoickim spokojem, który przyprawił ją o dreszcze. – jeśli się uda, cała Europa będzie jednym ciałem.
W głębi chciała wierzyć tym słowom ale wiedziała, że nie mogła. Jeśli wyjdą na ulice Budapesztu, zginie wiele młodych ludzi. Sama była pewna, że zginie. Ten fakt jakoś jej nie przerażał. Jej matka wierzyła w Boga, ojciec umarł podczas bitwy o miasto, a ona sama… Ona sama wiedziała, że jeśli zginie od kuli, czy pocisku, śmierć nie będzie długa, a sam moment śmierci w ogóle nie przyniesie jej bólu. Nie bała się o siebie, o nie. Ale co będzie, kiedy József zginie, a ona pozostanie sama? Nie mogła sobie tego wyobrazić. Nie wiedziała, jak wielka będzie pustka po nim. Wiedziała tylko, że będzie i wątpiła, aby załatanie jej było łatwe, o ile w ogóle możliwe.
I tak oto czekali, na zebraniu. Przedstawiany był szczegółowy plan pierwszego dnia rewolucji, Miała się rozpocząć w następnym tygodniu ale ważne, aby powstańcy wiedzieli a co się pakują i aby mieli nadal okazję wycofania się. Ale ludzie zgromadzeni tutaj byli zdeterminowani. Przywódca zastępu powstańczego czytał postanowienia, ludzie zgromadzeni wokół niego pisali szczegółowy plan. W rogu pokoju stał kominek z ustawionym gotowym węglem i drewnem na opał. Nie mogli wynieść z pomieszczenia żadnych notatek. Po zebraniu wszystkie kartki papieru będą musiały zostać spalone. Nie chodziło bowiem o to, aby mieć szczegółową rozpiskę ale aby słowa przelać na pismo dzięki czemu szczegóły operacji będzie łatwiej utrwalić w pamięci.
Rossa trzymała dyskretnie rękę Józsefa pod ławką, przy czym „dyskretne” jest tutaj przynajmniej dziwnym określeniem. Każdy wiedział, że się spotykają, jednak ten gest dawał im uczucie resztek prywatności. Wydawało jej się, że to odruch bezwarunkowy, jednak od czterech lat związku nie zdarzało się to wcześniej aż tak często jak ostatnimi tygodniami. Oprócz splecionych dłoni, nie było między nimi żadnego kontaktu zewnętrznego. Obydwoje ze skupienie pisali ołówkami po kartkach papieru, on prawą, ona lewą ręką. Obydwoje świetnie opanowali sztukę szybkiego pisania. Co chwilę musieli chwytać za żyletki, aby naostrzyć grafit, po czym wracali do pisania. Uścisk, pięć minut, rozluźnienie, ostrzenie, powrót. Uścisk, pięć minut, rozluźnienie, ostrzenie, powrót. Uścisk…
I trwali tak, dopóki przywódca nie powiedział:
- Czy są jakieś pytania?
Nie było żadnych. Wszyscy wiedzieli dokładnie co mieli robić. Byli tak samo zdeterminowani, jak świetnie zorganizowani.
- W takim razie przedstawię listę osób, które tu zostaną przez następne dni. – przewrócił stronę w notatniku i zaczął czytać: - Laslo Biró, Gereb Disék oraz József Fietz.
Zawsze było ich trzech. Zastęp składał się z dwudziestu czterech działaczy, po ośmiu na cały miesiąc po pół tygodnia od poniedziałku do czwartku rano i od czwartku do niedzieli wieczorem. Zawsze alfabetycznie od ostatniej litery alfabetu do pierwszej. Rossa, jako że ma nazwisko na „N” swoją wartę już przebyła dwa tygodnie temu. Wartownicy rozkładali obowiązki na godziny wykładów, lub też na godziny zmian w pracy, jeśli oczywiście dany powstaniec posiadał posadę. Na przykład, jeśli wartownicy A i B to studenci, a wartownik C jest pracownikiem, który pracuje albo w szkole, albo w bibliotece (mogło się zdarzyć, że pełnili również drobniejsze profesje, na przekład pracowali w sklepach), wartownik C starał się wymusić chorobowe bądź koleżeńskie na podstawie własnego alibi zatwierdzone uprzednio przez dowództwo. Konspiranci studiujący nie mogli przekładać dobra zawodowego osoby pracującej, dlatego czasem na warcie stała tylko jedna osoba, zwłaszcza, gdy jednemu ze studentów wypadał ważny wykład, bądź egzamin. Czasem zdarzało się, że wartownicy nocowali w pomieszczeniu, jednak takie sytuacji zdarzały się relatywnie rzadko. W razie wypadku inauguracji milicji bądź innych osób trzecich, mieli się posługiwać fałszywymi dowodami osobistymi. W razie wykrycia miejsca spotkań, wzniecić pożar. W jednym z pokoi znajduje się dwadzieścia skrzynek zapełnionymi czystą wódką. Skrzynki są natomiast otoczone dziesięcioma kanistrami paliwa. „Szkoda by było spalić to miejsce.” żartował nieraz József. „Tyle wódki by się zmarnowało!”.
Laslo wstał i zaczął zbierać notatki całej grupy. Gdy zebrał już wszystkie, wrzucił je do kominka i wyjął pudełko zapałek. Wszyscy stali w milczeniu i obserwowali, jak ich kilkugodzinna praca płonie, mimo że treść w nich zawarta miała dopiero zostać wcielona w życie. Wsłuchiwali się w trzask ognia i taniec płomieni.
Nadszedł czas, aby opuścić budynek. Nie mogli tego oczywiście zrobić razem. Była niedziela, więc nadarzyła się możliwość wczesnego zwołania zebrania, lecz nim wszyscy wyjdą – a na końcu zawsze wychodziła ostatnia warta, która przekazywała zwierzchnictwo nowej – nastanie już późny wieczór.
Gdy wyszła, było już po siódmej. Słońce chowało się już na horyzoncie, a wysoko na niebie widać było już księżyc. Jak zwykle, przeszła okrężną drogą przez ulicę Małgorzaty, po czym skierowała się prosto w stronę Budy, gdzie mieszkała razem z matką. Nie wiedziała o tym, że działała w podziemiu, ale pewnie się domyślała. Ta kobieta wiedziała wszystko, nawet jeśli rozmawiało się z nią przez telefon, potrafiła wyczuć, czy mówić się prawdę, czy nie. Pozwalała córce na wyjazdy do Miszkolca, Debreczyna i Szegedu tylko dlatego, że była już dorosła i zawsze jechała tam z kimś, kogo dobrze znała. Może nie mówiło jej się wszystkiego, ale zawsze byli świadomi tego, że nic nigdy jej nie umknęło – ta kobieta miała słuch i wzrok całkowity (czemu mogłyby przeczyć gigantyczne okulary z grubymi, czarnymi oprawkami). Rossa nie musiała jej mówić o tym, co się miało już niedługo wydarzyć. Sprawiała wrażenie, że i tak wie, że to się stanie, i że akceptuje to, co ma się wydarzyć – nawet jeśli kosztem ma być życie jej jedynej córki.
Od przeszło dwóch miesięcy wmawiała jej, że ma lekcje fotografii u znajomych. Co prawda nie stać jej było na własny aparat, ale twierdziła, że „malarzowi brak farb nie przeszkadza malować”. Po powrocie z zebrania z uradowaniem opowiadała matce zmyślone historie, czego nowego się nauczyła i jakie zdjęcia zrobiła. Obydwie wtedy siedziały przy stole i się cieszyły. Rossa z tego, że ma co powiedzieć matce, a jej matka z tego, że jej córka nigdy w życiu nie przyniosła żadnych zdjęć do mieszkania.
Szła ulicą, zaprzątając sobie myśli tym, co już nie wróci i tym, co dopiero nadejdzie. Nie lubiła wracać o zachodzie słońca sama do domu. Szczególnie teraz, wczesną jesienią powietrze było chłodne i nieprzyjemne. Na ulicach leżały liście, które pospadały z przydrożnych drzew. Skutecznie tłumiły one jej kroki, a biorąc pod uwagę, że zupełnie nikogo nie było na ulicy, czuła się, jakby znajdowała się w opuszczonym mieście. Dookoła nie było nikogo. Ani jednego przypadkowego pieszego, ani jednego przejeżdżającego samochodu. Nawet milicji nie było, mimo że powinna zwykle o tej porze odbywać codzienny patrol. Wszyscy schowali się przed październikowym chłodem.
Stanęła. Odwróciła się. Ujrzała małą dziewczynkę. Nie, to nie mogła być prawda. Ale minęło trochę czasu. Mrugnęła raz, dwa, a ona nadal tam była. Była tam i czesała swoje włosy. Prawą ręka trzymała lusterko, w które ze skupieniem były zwrócone ogromne dziecięce ślepia, a lewą operowała małą, lalkową wręcz plastikową szczotką do włosów. Miała ceramiczną cerę, wyglądała jak mała nieubrana laleczka wyjęta z magazynu. Ubrana była jedynie w długą koszulę nocną, która sięgała jej trochę poniżej kolan. Stała boso.
Nagle wlepiła swój wzrok w Rossę. Przeszył ją dreszcz, czuła, jak w jej wnętrzu robi się zimno. Dreszcz nie był tak przyjemny jak wtedy, kiedy pierwszy raz złapała Józsefa za rękę. Ale rozpoczął się tak samo szybko, z tymże tutaj chciała, aby jak najszybciej minął. Jednak wiedziała, że tak się nie stanie, dopóki widzi tu tą dziewczynkę. Bosą laleczkę ubraną w tylko jedną rzecz z garderoby.
Dziewczynka nagle poruszyła się. Zrobiła krok do przodu i powoli zaczęła iść w stronę Rossy. Ta stała natomiast zdębiała. Tak samo zdębiała była, kiedy ją mijała, również bez słowa. Nie mogła teraz o tym myśleć, ale wtedy pierwszy raz faktycznie zamarło jej serce. Z czasem, gdy laleczka się zbliżała, ilość jego uderzeń się zmniejszała tak, jakby była zwierzyną, która boi się, że zbyt wielki hałas może pobudzić zmysły myśliwego. Zniknęła za rogiem. „Co to cholera było?” pomyślała Rossa. Nie wiedziała co to było. Nie wiedziała, czy to było prawdziwe czy też nie. Był tylko jeden sposób, aby się przekonać. Nawet nie zauważyła, jak jej nogi zaczęły prowadzić ją w stronę, gdzie przed chwilą poszła lalka.
Nawet nie wiedziała, jak w jednej chwili znalazła się na Moście Wolności. Widziała, jak dziewczynka patrzy się w dół, na wody Dunaju. Nagle oprzytomniała. Zaczęła biec w jej stronę. Jeszcze tego brakowało, aby z Mostu Samobójców skakały dzieci. Nawoływała przy tym:
- Hej, mała, zejdź stamtąd!
Ale dziewczynka jakby była już zdecydowana. Wystawiła jedną nogę do przodu, aby wykonać swój ostatni, pusty krok w życiu. Udało jej się ją dopaść. Chwyciła za miękki, wręcz aksamitny materiał koszuli i pociągnęła do tyłu.
- Co ty sobie, do ciężkiej cholery wyobrażasz?! – krzyknęła Rossa. – To niebezpieczne!
Dziewczynka milczała. Pokazała jej lusterko. Mimowolnie, spojrzała w jego odbicie. Nie uwierzyła w to, co zobaczyła. Zamknęła oczy i po otworzeniu koszmar się ziścił. Na barierce stał József, który ciągnięty już przez grawitację powoli opadał w dół z bariery dzielącej posadzkę mostu, chodnika i morza. Chciała go złapać, ale nie zdołała. Była zbyt wolna.
Chodź, a pokażę Ci Twoje sny… - zdawało się za nim słyszeć.
Patrzyła, jak ciało jej ukochanego spada w mroźne wody największej rzeki Europy. Niemalże bez namysłu skoczyła za nim. Gdy trafiła do wody, przypomniała sobie o najważniejszej rzeczy: nie umiała pływać. Dookoła nie było Józsefa. Tak, jakby był balonem wypełnionym wodą. Po zderzeniu z taflą pękł i być może gdzieś w pobliżu dryfował kawałek gumy, ale cała reszta popłynęła z prądem rzeki. Nie miała czego się złapać. Całą sytuację pogorszył jeden, dość specyficzny fakt. W jednej chwili poczuła, jak wokół jej kostek oplatają się drobne dłonie i ciągnął ją w dół. Miały siłę koni powozowych. W jednej chwili stawiała jeszcze czynny opór, lecz w drugiej już zanurzyła się w ciemności rzeki i zachodzącego słońca. Niedługo potem, z ucieczki na powierzchnię zrezygnowały też bąble powietrza..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz